"Bo Julia i ja".... cz. I Skąd się wzięłam?




Od czego się to zaczęło? Właściwie nie od kota. A może jednak od kota?
Tak, chyba od kota. Ale nie kota, który teraz przemierza z nami świat, czy może my z nim.
Zaczęło się od niezwykłych kotów na całkiem zwykłym podwórku Starego Miasta w Poznaniu. Podwórku jakich wiele. Przez lata panowała tam wielka, czarna trójka czyli magiczne trio trzech kocic - Szarki, Czarka i Czarki, niekiedy wizytowane przez dochodzącego, biało-burego Kocurka.
Kocice były w zasadzie czarne, ale z pewnymi różnicami. Szarka na przykład, była brunatna, dość krępa, Czarek (którego jako dziecko początkowo wzięłam za kocurka, okazał się kotką, niemniej imię już pozostało) - pełen gracji, wysmukły, delikatny, cudownie zwinny, prawie sarni oraz Czarka - prawdziwa Dama. Dama przez duże "D". Urocza i piękna, bardzo tajemnicza, o pięknie brzmiącym, metalicznym "Miau", ogromnych zielonych oczach z gracją tancerki, odznaczała się olbrzymią elegancją. Czarek i Czarka były kruczoczarne. Wszystkie trzy kotki miały identyczne białe plamki na podgardlu. Były dzikie i tylko trzem osobom udało się do nich zbliżyć. Po latach wszystkie trzy wchodziły mi na kolana.
Szaraczek, czyli Neko był, a właściwie była dzieckiem Kocurka i pięknej, eleganckiej Czarki. W tym miejscu daje się zauważyć, że jako dziecko miałam czasem skłonność do nadawania kotkom imion raczej typowo męskich. U Neko bardzo szybko okazało się, że jest dziewczęciem, niemniej imię Szaraczek, zmodyfikowane później, w moim okresie fascynacji Japonią na "Neko" czyli po prostu "kot" wydawało nam się tak urocze, ze go nie zmienialiśmy. I jakoś się przyjęło, że zawsze mówiliśmy o niej "on" wiedząc doskonale, że to w końcu kotka. Jednak ani jej, ani tym bardziej nam to nie przeszkadzało. Ot, takie nasze małe dziwactwo. Neko wkroczył do naszej sfery domowej i jako jedyny ze stada stał się kotem domowym. Był niezwykły, magiczny. Bardzo dojrzały. Wybrał życie domatora. Po tym, jak wprowadził się do naszego domu uznał, że nigdy i pod żadnym pozorem go nie opuści. Nie chciał, choć miał wybór. Jego decyzją było zostać kotem kanapowym z nami, gdziekolwiek byśmy nie byli. Kochał nas miłością bezgraniczną.
Po kilku latach dołączyła suczka, szalona Nori. Nori wypatrzyłam w schronisku dla bezdomnych zwierząt w Poznaniu. Obie panie żyly u nas około 17 lat. To były czasy dużych zmian, szkół, zawirowań, podróży było mało. Ale jednak były. Zaczęło się od długich spacerów w zasięgu autobusów i tramwajów MPK w Poznaniu. Ukochane tereny spacerowe stanowił północno-zachodni klin zieleni, czyli pasmo od Sołacza po Kiekrz. To były lata szalonych wypraw po grzyby, spacerów do 12 godzin, pieszych wędrówek po podmiejskich i miejskich lasach i łąkach. Nori to uwielbiała. Pod koniec jej życia udało nam się w końcu zabrać ją do Zakopanego. To były nasze pierwsze wakacje z psem i ... połknęliśmy bakcyla. Nori była trudna, my niedoświadczeni - dopiero po latach zapanowaliśmy nad jej podnieceniem w pociągach i tramwajach, dlatego podróże zaczęły się tak późno. Potem była jeszcze Ustka, dwa razy. Trzy lata później, w wieku pewnie około 20 lat (a po 16 latach w naszym domu) Norcia odeszła. Dwa lata po Neko. Wtedy postanowiłam sama, osobiście, że nigdy nie chcę już mieć w domu kota. Zbyt bolała strata Neko, a poza tym wyobrażałam sobie, że kot stanowiły przeszkodę w podróżowaniu. Neko bardzo bał się zmiany miejsca, pewnie nałożyły się na jego kocią naturę doświadczenia z dzieciństwa i pamięć o życiu na wolności, której nie chciał.
Wydawało się, że bez zwierząt w domu wyjazdy, podróże, wyprawy staną się łatwiejsze. Udało się nam wyjechać na zaledwie pięć dni i w tym krótkim czasie stwierdzić, że jest pusto, nieprzyjemnie, źle. Że to nie dla nas. Już dwa tygodnie po powrocie do naszego domu wprowadził się Czarek - jamnikokształtna miniaturka psa. Miał być tymczasowo, został na zawsze. Rok później dołączyła Lena - marzenie mojego życia - cudowna suczka w typie owczarka niemieckiego.
I tak sobie spokojnie żyliśmy przez prawie trzy lata, gdy pewnego jesiennego popołudnia wracając ze spaceru z Parku Wodziczki w Poznaniu usłyszałam płacz opuszczonego kociaka. Po dłuższym czasie zlokalizowałam jego źródło - kupki worków z liśćmi ułożone pod drzewem. Odsunęłam jeden z worków i moim oczom ukazała się maleńka, czarna kupka nieszczęścia, na oko około sześciotygodniowa, bardzo przestraszona i postanawiająca bronić życia za wszelką cenę. Zostałam na dzień dobry ofuczana i ostrzeżona, że kupka ma pazury. Ja mam swoje sposoby na takie malce, w końcu lata opieki i nauki u czarnej trójcy zaprocentowały. Zagadałam do malucha w kocim języku, co wywołało natychmiastową konsternację i wymowne, ogromnie zdziwione spojrzenie prosto w oczy cudnych zielonych spodeczków. Kocię przestało furkać i pozwoliło się złapać do oględzin. Ich wynik nie pozostawał złudzeń - maluch, a raczej maluszka miała nierówne źrenice (a więc pewnie była uderzona w głowę) a co gorsza, jej lewa dłoń na wysokości nadgarstka była jedną wielką raną. Skóra praktycznie była z niej zdarta, wyglądała jak oskalpowana. Do tego wszystko ociekało ropą zmieszaną z krwią.
Drobiazg wylądował na rękach i został wstępnie dotransportowany do domu wraz z psami, które czekały w tym czasie przywiązane do ławki parkowej. W domu Czarek uznał, ze to małe jest nawet fajne chyba, tylko co to właściwie jest? Lena była bardzo podniecona, ale nie została dopuszczona do oględzin. Dziecko zawiozłam do kliniki weterynaryjnej, gdzie po zbadaniu zadecydowano, że jutro konieczna będzie amputacja kończyny, bo zaczyna się gangrena. Mała nie miała czucia głębokiego  prawie aż po łokieć. Blok operacyjny był skończony, więc maluch dostał leki, w tym antybiotyk i miałam przynieść go rano na zabieg. W domu kocię zasnęło, potem pojadło, poprzytulało się do roztaczającego opiekę Czarka i uznało, że najcudowniejszym miejscem na świecie są moje kolana i tam się śpi.

W klinice trzeba było podać imię koteczki i zdecydowaliśmy, że będzie miała na imię Julia. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że Julia już wkroczyła w nasze życie nieodwołalnie i stanowczo. Miała niesamowitą wolę życia, co miało wkrótce znaleźć swój wyraz i dać się poznać w nieoczekiwanych i groźnych okolicznościach. Na razie jednak Julia rozkosznie mruczała i odsypiała swoje straszne przeżycia w suchym, ciepłym domu, a leki działały w swoim tempie usiłując naprawić jej obandażowaną już rączkę...



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Dla początkujących Czytelników - niezbędne informacje

Boboty - Mała Fatra - lipiec 2022